Opuściłem rozsypujący się fronton kamienicy przed piętnastą. Oboje, z Alicją, byliśmy umówieni na wywiad z Grzegorzem Musiałem, bydgoskim pisarzem i lekarzem, na godzinę szesnastą.
Pod umówionym adresem znaleźliśmy się kilka minut wcześnie, zadzwoniliśmy.
Do domu weszliśmy z duszą na ramieniu, oboje stremowani przed rozmową z kimś, kto jako autor nieśmiertelnych przekładów poezji Allena Ginsberga, zwłaszcza zaś kultowego Skowytu ( Howl) , miał i ma dla mnie szczególne znaczenie. Jako czternastolatek zaczytywałem się w wierszach Ginsberga i w najśmielszych marzeniach czy poetyckich wizjach nie przyszło mi podówczas do głowy, że trzy dekady później będę rozmawiać z ich autorem. Co więcej, nie miałem pojęcia, że los sprowadzi mnie do Bydgoszczy i że właśnie w Bydgoszczy mieszka Grzegorz Musiał, autor polskich przekładów Ginsberga.
Musiało jednak do tego dojść. A jak doszło do spotkania Musiała z Ginsbergiem, tego już dowiedziałem się podczas wywiadu, którego udzielił mi tłumacz. Otóż miał on szczęście przebywać w USA, konkretnie w Iowa już w latach osiemdziesiątych.
Zatrzymał się tam jako stypendysta Fullbrighta, co zresztą opisał w Dziennikach z Iowa. Porozmawialiśmy, w szerszym kontekście, o formacji, z której wywodził się Ginsberg, czyli o Beat Generation, tak zwanych bitnikach, a zatem o czwórce przyjaciół: Burroughsie, Ginsbergu, Kerouacu i Cassadym.
Piliśmy herbatę, w kryształowych ściankach szklanek rozpływały się gwiazdy. Potem przeszliśmy do poezji. Zaskoczyło mnie, że i poezję Musiała przetłumaczono już podówczas w Stanach na angielski.
PRZEBUDZENIE
Ameryka ogarnięta była tym szaleństwem bardziej niż inne państwa. Festiwal w Woodstock to zaś jeden z ostatnich oddechów kontrkultury.
On zaś miał w głowie już coś całkiem innego. Pokazał mi grającą szafę pełną płyt z muzyką poważną. Musiał – meloman, nie Musiał – rockman, jak sobie wyobrażałem kogoś, kto tłumaczył Ginsberga. Na dodatek Musiał mieć musi więcej jeszcze pasji i więcej jeszcze sekretów.
Przeczytał nawet moją pisaninę, a konkretnie motto z Gregory’;ego Corso, kolejnego bitnika, którego twórczość okazała się naszą wspólną, niegdysiejszą pasją. Wręczyłem Musiałowi moją książkę o Mojej Mamie, Mammografię, z dedykacją, jak to zwykle przewrotną, wykorzystującą wiersz Corso. Nie powiedziałem mu jednak, że Corso pojawia się w moim opowiadaniu jako kot. Mam na myśli nowelę Kansas City.
Co wie na temat rockowych buntowników Grzegorz Musiał? Mam ze sobą książkę Maksa Cegielskiego, gdzie oprócz rozdziału o bitnikach, jest sporo o Beatlesach, Doorsach, Janis Joplin, Jimim Hendriksie. Na nasze spotkanie specjalnie założyłem podkoszulek z Jimem Morrisonem, wahając się jeszcze, czy nie wybrać Davida Bowie, ale bo ja wiem, okazuje się, że muzyka rockowa zupełnie nie kręci mojego bohatera, który woli jazz i muzykę klasyczną.
LINIA I KOLOR
O poezji Musiała niewiele wiedziałem. Przeczytałem przed wywiadem dosłownie kilka jego wierszy.
Oto wierzba płacząca pojawiła się nad wodospadem – pan nie widzi japońskiego jej zarysu. Czemu nie patrzeć na poezję przez prywatny pryzmat, tak jak Musiał, który przyznaje, iż Tamara to on, za Flaubertem, który zwykł powiadać: Pani Bovary to ja. Autor monumentalnej dylogii o Tamarze Łempickiej przyznaje, że jej historia posłużyła mu jako palimpsest do spisania własnej historii.
KONIEC POSTMODERNIZMU, POCZĄTEK KOŃCA
Byłem zatem w monasterze pustelnika naszych czasów, nowoczesnego skryby, który prowadzi skrupulatną kronikę zapowiedzianej śmierci z dala od zgiełku. Mogłem na chwilę zanurzyć się w jgo twórczej biografii, która prowadzi od postmodernizmu Stan płynny, Kosmpolites, ku żarliwej, niemalże franciszkańskiej wierze.
Kobiecy śmiech przetaczał się nad całą górą, zębiczny śmiech Tamary Łempickiej i Pani Bovary. Śmiech, który wiązł w gardle, śmiech przez łzy. Także śmiech radosny matki Autora, tak pięknie oddanej w wierszach Musiała. Musiałem to napisać. To wszystko przyszło do mnie WTEM NAGLE NIESPODZIANIE.
MISTER GREGORY M.
Znalazłem się zatem w Paszczy Lwa. Obcując przez chwilę z boskim szaleńcem?
Jesteśmy zrodzeni do rozkoszowania się pracą, walką, miłością, właśnie po to jesteśmy zrodzeni, nie po co innego.
Słuchając wywodów Musiała, człowieka, który łączy pracę pisarską z wykonywaniem przysięgi hipokratejskiej, będąc biegłym lekarzem okulistą, przypomniałem sobie tę francuską maksymę:
IL FAUT TOUJOURS TRAVAILLER.
W wolnym tłumaczeniu:
PRACOWAĆ, NADE WSZYSTKO PRACOWAĆ..
Tę pracę u podstaw wykonuje mnich Musiał w swoim monasterze z ogromem pasji i zaangażowania. Pochylony nad płonącymi rękopisami, jak Mozart piszący Requiem.
Nie śmiej się, Czytelniku Paskudniku!
ULICA DANTEGO
Między piątą a siódmą rozmówca nasz zdążył przedstawić nam zaledwie zarys swojej bogatej artystycznie biografii. Żyjąc już prawie dwa lat dłużej niż Dante, pozostaje przez cały czas twórczo aktywny, co szczerze podziwiam. W dalszej części rozmowy skupiliśmy się na podróży Wehikułem czasu.
Wieczór zaczynał się tak płynnie, jak skończył się postmodernizm. Ale czy na pewno tak zwana ponowoczesność to śpiew przeszłości, jak Boska komedia Dantego. Zgodziliśmy się z Musiałem, że nie. Że czas ma raczej naturę kolistą, jak u Nietzschego, że istnieje tylko wieczne powracanie, metamorfozy – metempsychozy. Stan płynny przyjmuje zatem cała rzeczywistość, przechodząc przez wszystkie stany skupienia.
Z notatnika
Monsieur Musiał, Dandys czy poeta doctus?
– Eh bien, jak zarżnąć nożem poezję amerykańską? Które przekłady są lepsze? Barańczaka, Barana, może Musiała? Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało! Myślę, że wszystkie są naprawdę ważne. Dla mnie Musiał jest na tym samym stopniu co Bara czy Barańczak. Pozostając poza podziałami, nie zmieniam mojego stanowiska.
DI GRASSO
Miałem czternaście lat. Czytałem bardzo dużo. Pochłaniałem powiastki filozoficzne: Kubusia Fatalistę i Jego Pana Denisa Diderota, ale też Kandyda Woltera, a przede wszystkim Podróże Gulliwera Jonathana Swifta i Przypadki Robinsona Crusoe Daniela Defoe. I mając te czternaście lat, natrafiłem w ostrowieckiej bibliotece na wiersze Allena Ginsberga, przetłumaczone przez Grzegorza Musiała właśnie, tak jak on natrafił na tomy poezji Ginsberga, które w londyńskiej księgarni stały na półce obok książek Jeana Geneta. I tak, obaj, niezależnie od siebie, zaczęliśmy uprawiać filozofię w literaturze, tak jak Kandyd własny ogródek.
Grano tego wieczoru sycylijski dramat ludowy, z dwiema głównymi rolami: Archimedesa i Eneasza.
Rozmawiając z poetą chichotałem nie w porę, to milkłem. Jak uwiedziona przez niego dziewczyna, bądź jak Robinson czytający list w butelce. Spytałem, co uznaje za swój największy sukces w życiu, które tak bardzo znaczą dzieła tak rozmaite. Odpowiedział, że sama Droga jest tym szczęściem. Przypomnieli mi się Włóczędzy Dharmy Jacka Kerouaca, i pomyślałem o nas jako o włóczęgach Dharmy właśnie. Dharma to przecież jednocześnie Droga i Prawda. Punkt dojścia w punkcie wyjścia.
Krystian Kajewski
Od urodzenia mieszkanka miasta Gdańsk, orunianka, malarka, graficzka, poetka fotografka, felietonistka, publicystka na Portalu Gdańsk Miasto Marzeń.
Manager środowisk artystycznych
Członek KMPOiW "Solidarność"