W pierwszej połowie dwudziestego wieku cywilizacja ludzka zadała sobie samej dwa potworne ciosy w postaci dwóch wojen światowych.
Ta lekcja umiarkowania dała mi sporo do myślenia. Myślę, więc jestem przekonany, że muzyka, podobnie jak poezja, może opowiadać przekonująco o każdym nowym Auschwitz, wbrew obiegowej tezie Adorno, którą znamy wszyscy skądinąd. Muzyka Kilara, a w tym konkretnym przypadku Missa pro pace, rysuje przed nami szeroki kontekst opowieści o bólu, z którego rodzi się nadzieja. Poprzez trwanie i narastanie tej świadomości, że czas niekoniecznie niszczy wszystko,a raczej goi rany, te, które nie zdążyły się jeszcze zabliźnić błoną podłości, idąc tym razem za Żeromskim.
Czy nadal jest taka piękna? – po wojennej pożodze skrzydła Anioła Śmierci zamieniają się znowu w skrzydła Anioła Życia.
Potem, popiół przecież ponownie odmienia się w diament. Paryż wart jest mszy, a msza warta jest zburzonej Warszawy. Z tej otchłani zniszczenia wyłaniają się ogniste skrzydła Feniksa. Msza Kilara jest jak ozywcza woda, która rosi pogorzelisko, dzięki której na nowo powstaje życie.
Spalenie raju trwało jedną chwilę. Chwilę, która zmieniła wszystko. Missa pro pace powstała AD 2001, czyli na początku XXI stulecia, będąc wyrazem wewnętrznej potrzeby duchowej kompozytora, troski, aby nachodzący wiek nie był podobny do poprzedniego stulecia, zdominowanego przez dwie największe katastrofy wojenne w dziejach.
Kultura nie podsuwa rozwiązań, ma jedynie przestrogi. Msza za miasto Arras czy msza za miasto Warszawa to nie tylko patetycznie brzmiąca przestroga przed ślepymi zaułkami cywilizacji, co przede wszystkim zachęta do zanurzenia się w ożywczej, uzdrawiającej sile samej muzyki, która z samej swej istoty pozostaje najczystszą ze sztuk, w której olśnienie łączy się z odczuciem dziwności istnienia.
Inna perspektywa pozwala spojrzeć na rzeczy świata tego z należnym im dystansem. Z odległości dźwięki muzyki brzmią, paradoksalnie, bardziej dogłębnie, na zasadzie echa, które wibruje w membranach.
Inna perspektywa wyłania się zatem z dźwięków muzyki, które komentują ogień purgatorium, które opowiadają rozpacz, i które kreślą obraz miłości, która jest siłą, co Słońce i gwiazdy porusza. Dlatego to właśnie muzyka nas najbardziej, dogłębnie przecież, potrafi poruszyć. Potrafi być jednocześnie dawcą emocji , jak i skłaniać do przemyśleń, w swoim potencjale, na większą skalę niż którakolwiek ze sztuk.
Snuje Opowieści Radykalnej Troski i Czułej Empatii,
Trudno oczekiwać od Kilara, że zabije te wszystkie antyczne wzorce, z których jego podniosła muzyka wyrosła. Że pozbędzie się patosu niczym z tragedii greckiej, skoro opiewa świat okaleczony, świat Śiwy. Że strząśnie z siebie popiół skrzydłem Feniksa.
Ich status ontologiczny pozostaje niejasny i migotliwy: popiół i diament w jednym stoją domu, u podnóża wzgórza, nad metafizyczną przepaścią.
Są rzeczywiści – Diament, Feniks i popiół – jak trzy stany skupienia – jak trzy cnoty kardynalne, Wiara, Nadzieja, i Miłość. O wiecznym odradzaniu się z nicości i pożogi wojennej jest zatem ta msza za miasto Arras. Arras z płonącego ognia, który staje się łuną na niebie, które pęka z nadmiaru odniesień. W finale słychać jerychońskie trąby, jak w Obrazkach z wystawy Mussorgskiego. Czarne słońce przestaje wreszcie krwawić. Świat lśni niczym wypolerowana damasceńska stal. Choć mrozi nas jeszcze trochę strach, myśl o tym, że wisi nad nami miecz Damoklesa. Nic to. Muzyka gra. Minstrele toczą taczki z Lancelotem. Uśmiecha się od ucha do ucha urojone miasto. Moment magii, zaklęty w muzyce, która wydobywa z nas coś świętego, wysnuwa z nas jak Tezeusz z Labiryntu Złotą Nić prowadzącą do Kopalni Złota.
Kilar gra też tutaj wieloznacznością tytułu Missa pro pace, a my czujemy się znowu jak hipisi na Woodstock, wielbiący symbol pacyfki, narkomani muzyki, wiecznie młodzi i długowłosi jak rycerze z Pieśni o Rolandzie, wierząc, że każda wojna jest tą ostatnią i że czekają na nas , antycznych bohaterów, bogowie olimpijscy na pokojach niebieskich.
Z Lorda Byrona.
Ranki weszły,
minęły,
ale dnia nie było. –
Ryzyko egzystencjalne
Współczesne myślenie o tzw. przyszłości sprowadza się do natrętnego, kasandrycznego katastrofizowania. Co się porobiło z tą krainą zła? – pyta retorycznie Kazik wskazując, że plamy na Słońcu to złudzenie optyczne. Gdyby nie ton narzucany nam wszystkim ton piosenki o końcu świata, mielibyśmy w pamięci wersy z Ziemi jałowej Eliota:
I tak się właśnie kończy świat.
Nie hukiem, lecz skomleniem.
Oni i ich uczniowie, jak wspomniany Kazik, pytają wciąż:
Co się porobiło z tą krainą złą? I jak rozpoznać Czterech Jeźdźców Apokalipsy?
Ciągła apokalipsa
Lęk przed apokalipsą stał się dzisiaj nieodłącznym elementem naszego życia. Życia w cieniu doniesień prasowych i internetowych nagłówków dla półgłówków. Jadą czterej jeźdżcy:
Koniec świata, rok 2025
Koniec świata miał nastąpić dokładnie 18 lipca 1816 toku, kiedy odkrywszy plamy na Słońcu, myślano, że Słonce umiera. Dziś żyjemy w dobie histerycznie rozwijającego się, poza jakimikolwiek naukowymi dowodami, przekonania o kryzysie czy nawet katastrofie klimatycznej. Nie trzeba być Einsteinem, żeby wyczuć w tym pieniądz. Wszystkie te szumne wytwarzane zagrożenia nie tyle nie powinny nas zatem obchodzić, co powinniśmy mieć świadomość, że są rozdmuchiwane, wyolbrzymiane po to, żeby wycisnąć z nas jak najwięcej mamony. I to że niosą nam śmierć czterej jeźdźcy to niestety, prawda. Ale nie traćmy nadziei, bo gdy zamkniemy oczy i otworzymy serca, miłość i wiara sprawią, że ci czterej jeźdźcy znikną, przynajmniej na chwilę.
Tekst: Krystian Kajewski